To był naprawdę udany wyjazd. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć,
że uczestnicy siódmego etapu są w kasku urodzeni. Poza niefortunnym początkiem wszystko poszło po naszej myśli. Oczywiście nie znaczy to, że cały czas jechaliśmy w słoneczku, z górki i z wiatrem w plecy. Ale przecież nie o to w Rollingu chodzi. Sztafeta w założeniu ma być wyzwaniem, próbą charakteru, ale także odskocznią od codzienności i psychicznym resetem.
A przecież nic nie odpręża nas bardziej, niż porządny wysiłek w doborowym towarzystwie.
Zacznijmy może od ludzi, bo to właśnie oni mają pewną tajemną moc. Potrafią obrócić w pył skrzętnie przygotowany projekt lub z niczego stworzyć niezapomnianą przygodę. Zawsze uważałem, że nic nie weryfikuje charakteru tak, jak wspólny wyjazd. Ludzie, którzy na co dzień świetnie ze sobą współgrają, mogą mieć z tym problem kiedy opuszczają swoją strefę komfortu. Spanie na kempingach, wzmożony wysiłek, nieregularne posiłki, kapryśna pogoda oraz wiele innych czynników może wywołać napiętą atmosferę i bunt na pokładzie.
Z tym większą przyjemnością mogę powiedzieć, że siódma zmiana dobrała się jak w korcu maku. Przez dziesięć dni udało nam się w miłej atmosferze zrealizować założenia etapu. Każdy z nas stanowił część zespołu i każdy był za coś odpowiedzialny. Wielokrotnie musieliśmy podejmować kompromisowe decyzje. Decydowaliśmy o przebiegu / stopniu trudności trasy, tak aby dopasować go do bieżących możliwości całego zespołu. Ze względu na warunki atmosferyczne oraz dostępność obiektów, musieliśmy zmieniać miejsca, w których planowo miały się odbyć noclegi. Często decyzję podejmowaliśmy w ostatniej chwili. Każdy z nas miał także inne tempo jazdy, jednak wzajemnie się wspieraliśmy i wszystkie odcinki udało nam się ukończyć w komplecie i na kołach.
Trasa z Warszawy na Zwrotnik Raka liczy około 7000 km. Nie trudno się domyślić, że poszczególne etapy różnią się między sobą znacząco. W tym przypadku siódma zmiana znów trafiła idealnie. Trasa, z którą przyszło nam się zmierzyć była bardzo urozmaicona. Każdego dnia podziwialiśmy inne krajobrazy. Jechaliśmy wybrzeżem Morza Śródziemnego, wsłuchując się w szum fal. Podziwialiśmy ekskluzywne jachty zacumowane
w kurortach oraz krowy pasące się na wiejskich pastwiskach. Jechaliśmy
w deszczu, nieprzyjemną asfaltową drogą, a także w pełnym słońcu pośród winnic. Jeden dzień jechaliśmy cały czas pod górkę, osiągając minimalną prędkość, ale kolejnego dnia biliśmy rekordy prędkości na zjazdach. Mijaliśmy francuskie wioski, katalońskie miasteczka, ale zwiedziliśmy też Muzeum Salvadora Dalí w Figueres. Słowem, atrakcji nie brakowało.
Tak jak nie ma Rak ‘n’ Rolla bez procentów, tak też nie ma wyjazdu zagranicznego bez lokalnej kuchni. Co prawda w większości gotowaliśmy sobie sami (a dokładniej rzecz ujmując, gotował nam Michał) jednak nie stroniliśmy od lokalnych produktów. Teoretycznie w Polsce możemy kupić wszystko, ale w praktyce francuska bagietka smakuje inaczej, hiszpańska kawa daje innego kopa, a bałtyckie owoce morza… no cóż. Ale najlepsza rzecz jaką jedliśmy na mieście, trafiła nam się w miejscowości Prats-de-Mollo-la-Preste, gdzie w niepozornej pizzerii dostaliśmy doskonała pizzę
z pieca opalanego drewnem.
Na koniec dwie sytuacje, które najbardziej zapadły mi w pamięci. Pierwsza z nich, to jedzenie czekolady w Béziers. Co ciekawe, była to jakaś taka, byle jaka, połamana, zmaltretowana tabliczka, bardzo zwykłej czekolady. Pasowała do nas idealnie, ponieważ po całym dniu w deszczu też byliśmy byle jacy i zmaltretowani. Czekoladę jedliśmy z prawdziwym namaszczeniem, nie schodząc jednak z rowerów. Woda zbierała się na sreberku, tworząc miejscami czekoladową papkę. Było świetnie.
Druga sytuacja miała miejsce obok wioski rybackiej na francuskim wybrzeżu. Jechaliśmy idealną ścieżką rowerową i dopisywała nam piękna pogoda. Po lewej widzieliśmy Morze Śródziemne, a w oddali Pireneje.
W pewnym momencie, bardzo nisko nad naszymi głowami przeleciały dwa myśliwce. Akurat zdecydowały się na zwrot, więc efekt był piorunujący.
O wrażeniach akustycznych nawet nie wspomnę. Jak na komendę zeskoczyliśmy z rowerów i śledziliśmy dwa oddalają ce się punkty, które wkrótce zniknęły na horyzoncie.
Pozostaje mi tylko podziękować Fundacji Rak ‘n’ Roll za organizację Rollingu. Cieszę się, że mogłem być częścią sztafety i trzymam kciuki za pozostałe zespoły.
Marta Bajno
Uśmiecham się na wspomnienie kiedy uciekaliśmy przed nadciągającą burzą 22 października. Bardzo grzmiało, robiło się ciemno, groźnie i wiedzieliśmy, że lunie
z impetem. Ok 2, 5 km przed miejscem noclegu, na złość złapałam gumę w przednim kole. Nie było czasu żeby zmienić dętkę. To była taka walka z czasem. Tomek dał mi swój sprawny rower aby samemu przejechać jak najszybciej na moim rowerze z min ilością powietrza. Krzyczeliśmy do siebie nawzajem „ szybciej, szybciej!!”. Tego wieczoru
w wiadomościach była relacja, że rejonie w którym się znajdowaliśmy deszcze i burze doprowadziły do zamknięcia części dróg, zerwały dachy domów, powywracały drzewa.
I był to też wieczór moich urodzin 😊