Jakby nie patrzeć, ten wspólny etap Rolling2Zwrotnik był nam ewidentnie pisany. Razem z Anią miałyśmy przejechać przez góry, doliny, pola i łąki Słowacji. Wiedziałam, że to będzie trudny i długi etap, ale w takim składzie i z kulą pełną energii w sakwie – musiało się udać.
Pewnie gdybym wcześniej powiedziała Ani, że przejedzie prawie 100 km
w jeden dzień, będzie rowerem jeździła po górskich przełęczach, osiągała prawie 50 km/h na zjazdach, przesiadywała w rowach, jadła ryż z warzywami w słowackich krzakach, zachwycała się prysznicem „rodem ze spa” pośrodku niczego, a na hasło „zostało nam 40 km do noclegu” odpowie „tylko 40 km?”, popukałaby się w głowę (a może i nie:))… A jednak dała się porwać na iście „babską” eskapadę na Zwrotnik Raka.
Ale po kolei…
Zako-Love
Jest wtorek, świeci słońce, temperatura sięga 20 stopni, a my ruszamy
z jednego z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Zaczynamy iście po królewsku, od noclegu w Nosalowy Dwór Resort & SPA Zakopane. Wspaniali ludzie, wygodne łóżko, ciepły prysznic i pyszne śniadanie.
Czy trzeba czegoś więcej?
Przed nami spokojne 60 km na rozkręcenie się. Zaczynamy powoli od późnego wyjazdu z Zakopanego, przez Chochołów, Szlakiem Wokół Tatr
w okolice Trsteny. Po upojnych i płaskich zakopiańskich kilometrach, szybko przypominamy sobie, że jedziemy przez … góry. Droga jakby nie miała końca, sztajcha w górę, szybko w dół i znowu w górę. I tak bez końca.
Z każdą górką jest jakby łatwiej i radośniej, chociaż zmęczenie daje o sobie znać. W nagrodę dostajemy wspaniały zachód słońca i znów łapiemy wiatr w żagle. Nie może być wspanialej, ale może być ciemniej … w końcu zapada zmrok. I robi się zimno. Przed nami 15 km w dół, ciśniemy ile sił przez słowackie pola i lasy, zaopatrzone we wszystkie warstwy i czołówki, zmęczone, głodne, ale szczęśliwe docieramy do Trsteny. Gdzie, na Anię czekają jej najwierniejsi kibice, rodzina, która „ścigała” nas od rana, żeby
w końcu uściskać swoją bohaterkę.
W odwiedzinach u Janosika
Dzień drugi powitał nas jajecznicą, 4 stopniami i totalną mgłą. Wyjmujemy cały ciepły ekwipunek i pakujemy na siebie. Dygocąc wsiadamy na nasze Krossowe rumaki. To jeden z tych poranków, kiedy z radością witasz pierwszy podjazd, na którym w końcu robi ci się ciepło. Przed nami najtrudniejszy dzień naszego etapu, wjedziemy w region Małej Fatry, skąd pochodził legendarny Janosik. To oznacza ponad 70 km i +1000 m przewyższenia. Piękne góry, jeziora i malowniczo unoszące się mgły…
Z każdą godziną robiło się coraz cieplej, aż w końcu „wjechały” krótkie rękawki i spodenki! Zaczęły się też dłuuugie podjazdy i jeszcze dłuższe, szaleńcze zjazdy, w których królowała Ania. Widać ma to we krwi! Tradycyjnie już na koniec dnia czekał na nas piękny zachód słońca i … najbardziej syty podjazd. Tego się nie spodziewałyśmy. Przez kolejnych kilka kilometrów motywowałyśmy się, żeby przekręcić jeszcze raz, postawić kolejny krok. Aż w końcu osiągnęłyśmy szczyt, wymarzony nocleg, a potem długo jeszcze dojadałyśmy wszystkie spalone tego dnia kalorie.
Płasko jak nad rzeką Wag
O świcie ruszamy w stronę Żiliny i doliny rzeki Wag. To oznacza tylko jedno – będzie płasko! Kilometry wchodzą jak szalone. Dzień był piękny, słoneczny, 90 km zrobione w 5 h jazdy plus jakieś 3,5h na postoje, foteczki
i obiad w przydrożnym barze z menu rozciągającym się na oszałamiające dwie pozycje. W końcu jak w czymś jest się specjalistą, to po co się rozdrabniać, prawda?
Zrobiło się jakby spokojniej, nie pada, nie trzeba nigdzie wracać, nic się chwilowo nie psuje, dominuje niespieszne przemieszczanie się od wioski do wioski, od wschodu do zachodu. Może to tylko cisza przed burzą, a może
w końcu nasza podróż weszła w pewien wyczekiwany rytm. Nasze tempo podróży wzrasta, a na nocleg na kempingu dotarliśmy przed zachodem słońca, czyli ewidentne coś się zmienia.
„Chyba nie damy rady”
Kiedyś musi przyjść ten moment, kiedy wydaje ci się, że dalej już nie dasz rady. Po kilkudniowej sielance, nastał trudny i męczący dzień. Słoneczny, ale bardzo wietrzny i pełen „zmarszczek”, tj. krótkich, ale intensywnych podjazdów i zjazdów. Z każdą kolejną górką pojawiała się myśl „nie damy rady, w takich warunkach”, wiatr spychał nas z rowerów, a sztajchy ciągnęły się w nieskończoność. Do tego to palące słońce.
Około 14 zjechałyśmy na obiad, zaległyśmy na ławce, bez cienia nadziei,
że pojedziemy dalej. W nogach zaledwie 35 km, a to dopiero połowa
z dziennego dystansu. Po obiedzie, coś zaskoczyło. Może to wiatr trochę odpuścił, a może po prostu ryż z warzywami serwowany w przydrożnych krzakach przed Kubę dodał nam sił. Kilometry znów zaczęły wchodzić,
a droga zaczęła nas cieszyć.
Kiedyś musi przyjść ten moment, kiedy wydaje ci się, że dalej już nie dasz rady…., a potem dowiadujesz się, że to ci się tylko wydawało:)
Za nami 1000 km!
Przychodzi taki czas w podroży, że każdy dzień zaczyna wyglądać podobnie. Wstajesz rano, zjadasz jajecznicę i w drogę. Dni zlewają się
w jeden, a czas przestaje mieć znaczenie. Tak od kilku dni wygląda nasza rzeczywistość. Na rowerze spędzamy calutki dzień. Jedziemy, mijamy miasteczka, wioski, lasy i pola. Ot – Słowacja! Rozmawiamy, płaczemy ze śmiechu, a czasem ze zmęczenia, nieśpiesznie pijemy kawę, delektujemy się promieniami słońca i widokami. Jedziemy, nikt z nas nie wie gdzie, ale pozwalamy, żeby to droga nas poprowadziła. I nawet nie wiemy kiedy stuknęło nam 1000 km.
Austrio, kraju sznycla bez warzyw, nadchodzimy!
Na Wiedeń!
Nawet nie zauważyliśmy kiedy Słowację zostawiliśmy za sobą. Podróżowanie przez ten kraj ma w sobie coś ciekawego. Jest różnorodnie, zaskakująco, ciągle coś jest w budowie albo przynajmniej tak wygląda. Austria powitała nas za to emeryckim dzwonkiem rowerowym i seniorami wyprzedzającymi naszą sztafetę na elektrykach. Słowackie szaleństwo zmieniło się we wszechobecny ordnung. Trawa stała się bardziej zielona, otaczający nas świat nosi ślad linijki i poziomicy, nic nie jest dziełem przypadku. Pierwszy sznycel za nami, wszystko się zgadza.
Ostatnie kilometry nie chciały wchodzić, jakbyśmy odraczały moment, kiedy zakończymy naszą wspólną przygodę.
Paweł z Bogusią przywitali nas na kempingu, a to oznacza, że czas na trzeci etap sztafety.
I pewnie znajdzie się ktoś, kto zapyta „i co z tego, po co to wszystko?”.
A po to, żeby prawdziwie żyć! Żeby uwierzyć, że można, że mamy siłę,
że potrafimy robić wielkie, a czasem totalnie szalone i może trochę bezsensowne rzeczy. Żeby uwierzyć, że możemy ruszyć w drogę i pozwolić, żeby to droga nas prowadziła.
Ania Zołocińska
To było super przeżycie, fantastyczna przygoda, dzięki której poczułam się silniejsza. Rolling dał mi relaks, przyjemność, moc przezwyciężania trudności oraz mnóstwo dobrej energii!